Dzisiejszy wpis zdecydowanie odbiega charakterem od pozostałych choć mam nadzieję, że być może Was zainteresuje. Będzie trochę orientalnie, kulinarnie no i zdecydowanie pamiątkowo. Wszystko za sprawą podarunków, które nijak nie mogą zachować się jako pamiątki, a które w grudniu dostaliśmy od mojego teścia tuż po powrocie z rodzinnych stron.
Wśród wielu dobrych prezentów, które można było przewieźć w samolocie znalazł się makaron sojowy, suszone grzyby shitake, orzeszki ziemne w brązowych łupkach, jedwabne kimono dla L., paczka zielonej herbaty, słodycze wietnamskie, o których zrobię osobny wpis oraz tytułowe Ô Mai. Z drugiej strony nie mam pojęcia jak teść zmieścił to wszystko wraz ze swoimi rzeczami, ale widać bardzo zależało mu na uszczęśliwieniu wnuczki.
Ô Mai zamknięte w skromne plastikowe opakowania na pierwszy rzut oka przypomina nasze suszone owoce. I tyle też ma z nimi wspólnego. Ô Mai to coś więcej niż suszone owoce.
Chyba nigdzie indziej na świecie - choć mogę się mylić - nie znajdziecie smaczniejszego Ô Mai niż w samym Hanoi. Tam też z pewnością znajdziecie najwięcej odmian tej przekąski. Przez lata Ô Mai czyli solone lub słodzone suszone owoce były ulubioną przekąską mieszkańców Hanoi. Z czasem specjalność tak stała się popularna w całym Wietnamie. W Wietnamie Ô Mai towarzyszy filiżance herbaty podczas wspólnych rozmów, a także jest bardzo miłym prezentem, którym obdarowuje się przyjaciół.
Najstarszy i najbardziej popularny rodzaj Ô Mai wykonywany jest z suszonych moreli. Może być także z kumkwatu, tamaryndowca, ananasa, canari, cytryny lub mango. Jednak wraz ze wzrostem popularności Ô Mai ich producenci dopasowywali się do zapotrzebowania i smaku klientów wytwarzając Ô Mai z wielu innych owoców.
I tak oto moje ulubione faworytki Ô Mai z suszonym imbirem. Smak bardzo europejski, łatwy do wyobrażenia. Słodko-ostry, do którego z przyjemnością mogłabym wrócić. Może dlatego też to także faworyt wszystkich, których częstowaliśmy. Mniam!
W związku z rosnącą popularnością i gustami powstało wiele odmian Ô Mai. Są kwaśne, słone, słodkie, a także niezwykle pikantne. Z resztą te ostatnie są bardzo charakterystyczne dla Wietnamu, gdzie jada się owoce przyprawione na ostro. Niestety nam ta kombinacja nie za bardzo przypadła do gustu. Co prawda nie mieliśmy ostrego Ô Mai, ale bardzo podobny Dac san w wolnym tłumaczeniu specjalność, którą stanowiły zamarynowane owoce, których niestety nie udało się nam zidentyfikować ani za sprawą teścia (nie znał polskiego odpowiednika tego owocu) ani za sprawą tłumacza Google, w którym nieudolnie próbowałam zidentyfikować choćby pojedyncze znaczenie któregoś ze słów z opakowania.
Kolejne Ô Mai to owoce podobne do śliwek również z ostrawą nutką chili oraz charakterystycznym mącznym nalotem. Ten nalot miał lekko mydlany posmak, który jest związany prawdopodobnie ze sposobem suszenia tych owoców. Wydawało się, jakby owoce te były suszone w jakimś proszku, a następnie odsiane od niego.
Na koniec suszone brzoskwinie. Wydawać by się mogło, że równie smaczne jak pierwsze Ô Mai, a nawet smaczniejsze, ponieważ jako jedyne nie były zrobione na ostro. Na zdjęciu prezentują się wyjątkowo smacznie. Niestety te również nie przypadły nam do gustu za sprawą białego nalotu. Aczkolwiek były bardziej lubiane przez innych.
Ô Mai to kilka weekendów smakowania Azji podczas spotkań ze znajomymi. Nowe doświadczenia i nowe doznania dla kubków smakowych. Jak widać każdy z nas ma nieco inny smak i gust, dzięki czemu każde Ô Mai znalazło swojego adoratora.
0 komentarze