Przygotowywanie chleba, który ma być gotowy na kolację, po przyjeździe z uczelni nie jest zwykle moim ulubionym zajęciem. Szczególnie wtedy, gdy na głowie mam jeszcze kolokwium, a dzień jest tak paskudny, jak dzisiejszy. Pierwszy dzień wiosny tego roku wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. W końcu zimna była taka piękna i ciepła. No, ale kiedyś musi się to wszystko, czego nam zima w postaci śniegu nie oddała, wypadać.
Długo zabierałam się do tego chlebka i nastał na niego idealny dzień. Wyrastał pod opieką maszyny do chleba, więc miałam trochę czasu rozwiązywanie zadań. Jedyna rzecz, którą przy nim zrobiłam to: przeniosłam na stolnicę, lekko wyrobiłam, położyłam na blasze, a później już tylko - siup! - do piekarnika. Wydaje się, że to mnóstwo czynności, ale wcale tak nie jest!
Na koniec można oko pocieszyć, patrząc jak ładnie sobie radzi z rośnięciem w piekarniku. W dodatku nie popękał, nie zrobił sobie guzów etc. Chlebowy ideał, mimo braku większych dziur. Mój N. przezwał go już bułką :-), choć smakuje jak delikatny chleb. Ale tak to już z N. jest, że lubi przezywać chleby. Może to przez tą miękką skórkę?!
0 komentarze