Cały grudzień był dla mnie jedną wielką gonitwą w pracy. Zmiany przepisów dot. konsumentów i ich wprowadzanie skutecznie odciągnęły mnie od bloga. Skupiłam się też bardziej na bardziej osobistych sprawach w tym bardzo ważnej kontroli stanu trzustki mojego N. Oczywiście jak większość mężczyzn jego również trzeba czasami zagonić do lekarza od których stoni już mniej, ale jednak to robi...
Wolny czas, którego nie było zbyt wiele w ostatnie robocze dni przed świętami spędziłam na poszukiwaniu promocji ozdób świątecznych, które uwielbiam i ciągle mi ich mało. W moje ręce wpadły też dwie książki, z których jedną zamówiłam on-line, a drugą upatrzyłam w empiku.
W efekcie zakupowego szału na ostatni dzwonek nasza choinka nieco zmieniła styl z lekką dozą fantazji naszej starszej L. Pojawiły się nowe ozdoby - dzwoneczki na wstążkach, metalowe gwiazdki, koniki na biegunach, drewniane etykietki Merry Christmas, szare bąbki okraszone holograficznym brokatem i materiałowe serduszka oraz ptaszek upatrzone przez dużą L. Wszyskie ozdoby w cenie max. 6zł za sztukę na wyprzedaży w empiku. Całości dopełniło oświetlenie z Home&You w postaci małych białych latarenek nad zakupem, którego długo się zastanawiałam ze względu na wysoką cenę.
Miejsce na choinkę w tym roku znalazło się tam, gdzie dotychczas stało łóżeczko małej L. Na szczęście udało się nam ją miesiąc wcześniej przyzwyczaić do spania w pokoju z siostrą, więc nadzieja na postawienie naszej sztucznej starej choinki stała się już dłuższy czas temu bardziej realna. Na początku trochę wątpiliśmy w sukces, no, ale wspólnymi siłami udało się dla dobra naszej i jej, ponieważ już nie przeszkadzamy jej w spokojnym śnie i możemy głośniej hałasować wieczorem ;)
Żeby nie było monotonnie postanowiłam nieco odświeżyć i urozmaicić wygląd naszej sztucznej choinki. Nie jest ona całkiem stara, ale w końcu każdy z nas lubi jakieś zmiany od czasu do czasu. Moim pomysłem było włożenie jej do wysokiej, koniecznie ceramicznej i wąskiej donicy, której znalezienie wcale nie było tak łatwe. Wszystkie, które znalazłam w necie w rozsądnej cenie były niestety tylko kiepską imitacją wykonaną z plastiku. Ostatecznie i jak to zwykle bywa przypadkowo trafiłam na jedną w castoramie. Nie był to mój wymarzony typ, ale nie miałam czasu na dalsze poszukiwania więc zakupiłam prostą terakotową donicę siegającą powyżej moich kolan.
Samą choinkę ukształtowałam w strzelisty, przypominający pokrojem tuję, kształt. Normalnie jest ona bardzo puchata przez co zajmuje więcej miejsca. Niestety nie ryzykowałam bliższych spotkań z rozbieganą 15-miesięczną amatorką wszelkich ozdób i świecidełek tym bardziej, że nie mamy zbyt dużo miejsca, a choinka stanęła w centralnym punkcie naszego pokoju dziennego na przeciw kominka. Przypadkowe zahaczenie o choinkę mogłoby się dla małej L. i choinki zbyt dobrze nie skończyć.
Efekt końcowy był dla nas zadowalający szczególnie po zmoku, gdy pokój oświetlały dodatkowo sznury kule z Ikei widoczne, ale niezbyt dobrze na zdjęciu poniżej na parapecie.
Żeby nie było monotonnie postanowiłam nieco odświeżyć i urozmaicić wygląd naszej sztucznej choinki. Nie jest ona całkiem stara, ale w końcu każdy z nas lubi jakieś zmiany od czasu do czasu. Moim pomysłem było włożenie jej do wysokiej, koniecznie ceramicznej i wąskiej donicy, której znalezienie wcale nie było tak łatwe. Wszystkie, które znalazłam w necie w rozsądnej cenie były niestety tylko kiepską imitacją wykonaną z plastiku. Ostatecznie i jak to zwykle bywa przypadkowo trafiłam na jedną w castoramie. Nie był to mój wymarzony typ, ale nie miałam czasu na dalsze poszukiwania więc zakupiłam prostą terakotową donicę siegającą powyżej moich kolan.
Samą choinkę ukształtowałam w strzelisty, przypominający pokrojem tuję, kształt. Normalnie jest ona bardzo puchata przez co zajmuje więcej miejsca. Niestety nie ryzykowałam bliższych spotkań z rozbieganą 15-miesięczną amatorką wszelkich ozdób i świecidełek tym bardziej, że nie mamy zbyt dużo miejsca, a choinka stanęła w centralnym punkcie naszego pokoju dziennego na przeciw kominka. Przypadkowe zahaczenie o choinkę mogłoby się dla małej L. i choinki zbyt dobrze nie skończyć.
Efekt końcowy był dla nas zadowalający szczególnie po zmoku, gdy pokój oświetlały dodatkowo sznury kule z Ikei widoczne, ale niezbyt dobrze na zdjęciu poniżej na parapecie.
Moją kulinarną biblioteczkę skromnych rozmiarów poszerzyły dwie pozycje książkowe zakupione z budżetu prezentowego przydzielonego mi przez męża. Brzmi oficjalnie? I pewnie powinno, bo ostatnimi czasy mój N. stał się moim szefem, co skutkuje niekończącymi się żartami na ten temat.
Zauroczona Rachel Khoo i jej programem na Kuchnia.tv postanowiłam zamówić jej książkę w ciemno tym bardziej, że cieszy się ona również dobrymi opiniami na angielskim Amazonie.
Lubię, gdy książki kulinarne mają w swoje treści wplecione opowiadania, które pozwalają wyobrazić sobie, niemal poczuć przeżyte przez autora przygody i wyprawy. Pamiętam jak przenosiłam się do słonecznych zakątków Włoch czytając książkę Jamie'go Jamie's Italy, a także jak chłonęłam pisane lekko i ciekawie historie Sophie Dahl w jej dwóch książkach.
W książce Mała paryska kuchnia. Klasyczne francuskie przepisy w świeżej i prostej oprawie sama postać Rachel Khoo oraz krótki, treściwy wstęp przedstawiający początek jej przygody i życia w Paryżu spodobały mi się, aczkolwiek pozostawiły pewien niedosyt. Może taki właśnie był zamysł, a może po prostu nie było już o czym pisać...? Trudno powiedzieć. Z pewnością jednak po pierwszym szybkim przejrzeniu wszystkich przepisów była nieco zawiedziona. Zamknęłam książkę i odłożyłam ją na półkę z myślą, że pewnie i tak nic z niej nie ugotuje. Po pierwsze dlatego, że żaden przepis nie uwiódł mnie na pierwszy rzut oka, a po drugie dlatego, że muszę brać pod uwagę dietę N. Ktoś powie, że jestem bardzo naiwna, ponieważ wybrałam książkę z kuchnią francuską łudząc się, że znajdę w niej mnóstwo lekkostrawnych i "chudych" przepisów. Mogę jednak dodać, że wybrałam dla siebie, a także z nadzieją, że większość przepisów będzie mnie tak kusić, iż znajdę dla nich lekką wersję jeśli zajdzie taka konieczność.
W drugi dzień świąt postanowiłam dać Rachel i jej książce drugą szansę. Chwyciłam plik małych samoprzylepnych karteczek i powoli przeglądałam przepis po przepisie zaznaczanąc te, które chciałabym wypróbować.
Trzeba wspomnieć, iż przepisy skategoryzowano w spisie treści nazwanym Menu w bardzo proste i wygodne kategorie: Codzienne gotowanie, Podwieczorek, Letnie pikniki, Aperitify, Obiad z przyjaciółmi i rodziną, Słodki poczęstunek. Na samym końcu podane są także treściwie informacje o fundamentach kuchni francuskiej zawierające podstawowe przepisy na sosy, buliony i creme patissiere. Tuż za nimi umieszczono kuchenne zapiski z praktycznymi aczkolwiek nie niezbędnymi przelicznikami łyżki i łyżeczki na mililitry, wag dag/oz oraz informacje o stopniu nagrzania piekarnika wraz z przelicznikiem temperatur.
Spośród przepisów zaznaczyłam do wypróbowania:
Najbardziej intrygują mnie przepisy z dodatkiem lawendy, która miejmy nadzieję zdrowo przezimuje w ogrodzie, jak również przepis na kładzione kluski z kurczaka, a ze słodkości tartletki i hot dogi. Mam nadzieję, że się nie zawiodę.
Zauroczona Rachel Khoo i jej programem na Kuchnia.tv postanowiłam zamówić jej książkę w ciemno tym bardziej, że cieszy się ona również dobrymi opiniami na angielskim Amazonie.
Lubię, gdy książki kulinarne mają w swoje treści wplecione opowiadania, które pozwalają wyobrazić sobie, niemal poczuć przeżyte przez autora przygody i wyprawy. Pamiętam jak przenosiłam się do słonecznych zakątków Włoch czytając książkę Jamie'go Jamie's Italy, a także jak chłonęłam pisane lekko i ciekawie historie Sophie Dahl w jej dwóch książkach.
W książce Mała paryska kuchnia. Klasyczne francuskie przepisy w świeżej i prostej oprawie sama postać Rachel Khoo oraz krótki, treściwy wstęp przedstawiający początek jej przygody i życia w Paryżu spodobały mi się, aczkolwiek pozostawiły pewien niedosyt. Może taki właśnie był zamysł, a może po prostu nie było już o czym pisać...? Trudno powiedzieć. Z pewnością jednak po pierwszym szybkim przejrzeniu wszystkich przepisów była nieco zawiedziona. Zamknęłam książkę i odłożyłam ją na półkę z myślą, że pewnie i tak nic z niej nie ugotuje. Po pierwsze dlatego, że żaden przepis nie uwiódł mnie na pierwszy rzut oka, a po drugie dlatego, że muszę brać pod uwagę dietę N. Ktoś powie, że jestem bardzo naiwna, ponieważ wybrałam książkę z kuchnią francuską łudząc się, że znajdę w niej mnóstwo lekkostrawnych i "chudych" przepisów. Mogę jednak dodać, że wybrałam dla siebie, a także z nadzieją, że większość przepisów będzie mnie tak kusić, iż znajdę dla nich lekką wersję jeśli zajdzie taka konieczność.
W drugi dzień świąt postanowiłam dać Rachel i jej książce drugą szansę. Chwyciłam plik małych samoprzylepnych karteczek i powoli przeglądałam przepis po przepisie zaznaczanąc te, które chciałabym wypróbować.
Trzeba wspomnieć, iż przepisy skategoryzowano w spisie treści nazwanym Menu w bardzo proste i wygodne kategorie: Codzienne gotowanie, Podwieczorek, Letnie pikniki, Aperitify, Obiad z przyjaciółmi i rodziną, Słodki poczęstunek. Na samym końcu podane są także treściwie informacje o fundamentach kuchni francuskiej zawierające podstawowe przepisy na sosy, buliony i creme patissiere. Tuż za nimi umieszczono kuchenne zapiski z praktycznymi aczkolwiek nie niezbędnymi przelicznikami łyżki i łyżeczki na mililitry, wag dag/oz oraz informacje o stopniu nagrzania piekarnika wraz z przelicznikiem temperatur.
Spośród przepisów zaznaczyłam do wypróbowania:
- ratatouille, który mam nadzieję, że będzie tak dobry jak ten, który jadłam w Paryżu
- pstrąga pieczonego w papierze z cytryną, ulubiony koprem włoskim i creme fraiche
- bulion z kładzionymi kluskami z kurczaka
- kanapkowe muffiny z serem, szynką i sadzonymi jajkami (tu żałuję, że tak wiele przepisów z programu dubluje się w książce)
- naleśniki z mąki gryczanej
- naleśniki z karmelowym sosem suzette (inspiracja dla mojego N. na zaskoczenie mnie o poranku)
- brioszkę nadziewana dulce de leche
- tarta z cebulą i creme fraiche (choć nie planuję zdobycia gumy guar specjalnie do tego przepisu)
- chleb z oliwkami
- chlebek z rozmarynem, lawendą i serem kozim
- zimną zupę kalafiorowo-ziemniaczaną
- grubo mielony pasztet z wieprzowiny
- cykorię zapiekaną z szynką
- kurczaka pieczonego z cytryną i lawendą
- Creme caramel
- hot dogi Vacherin z rozmarynowym rabarbarem
- tartletki z bezą i kremem grejfrutowo-pieprzowym
Najbardziej intrygują mnie przepisy z dodatkiem lawendy, która miejmy nadzieję zdrowo przezimuje w ogrodzie, jak również przepis na kładzione kluski z kurczaka, a ze słodkości tartletki i hot dogi. Mam nadzieję, że się nie zawiodę.
Wracając jednak do mojego pierwszego wrażenia muszę koniecznie wspomnieć o klimatycznych zdjęciach z Rachel oraz wpisujących się w paryski klimat fotografii potraw, które towarzyszą przejrzyście i zwięźle zapisanych recepturach.
Z pewnością w tej książce dominuje prostota dań, bo taki był też zamysł Rachel, która chciała pokazać w tej książce, że kuchnia francuska wcale nie musi być absorbująca, skomplikowana i czasochłonna. Z wielu prostych przepisów z pewnością uda się wyczarować smaczne śniadania i lekkie posiłki. Bardzo niewiele przepisów wymaga posiadania bardzo wyszukanych czy też trudnodostępnych składników za co niewątpliwie trzeba pochwalić autorkę.
Jeśli chcecie wypróbować niektóre przepisy z tej książki zupełnie za darmo warto zaglądnąć na stronę Amazonu i kliknąć w zdjęcie okładki. Otworzy się Wam wówczas podgląd Look inside z przepisami głównie na sałatki. Oczywiście w wersji angielskiej.
Recenzja drugiej książki już wkrótce przy okazji przepisu na genialny sernik autorstwa Pani Doroty.