Dawno nie pisałam o chlebach. Po tym, jak wyjechałam do Niemiec mój zakwas postanowił pożegnać się z tym światem i... spleśniał ;-) Dlatego też - z nadzieją na posiadanie większej ilości wolnego czasu w najbliższej (wakacyjnej) przyszłości - nastawiłam nowy wg receptury Mirabelki. Po 24h daje już pierwsze znaki życia. Bąbluje nieco bardziej niż zwykle z czego jestem niezmiernie zadowolona, a przyczyn tego upatruję w mące. Ostatnio kupiłam zgrzewkę '650' w Makro. Zdenerwowałam się już na te kupowane w marketach, gdyż zwykle mają krótki okres ważności ok. 2-3 miesiące. A ta ma ważność do października. Teraz tylko trzymam kciuki za zakwas, oby rósł zdrowo :-)
To już 101 wpis na tej stronie. Niesamowicie szybko jak dla mnie, ale do rzeczy... Dziś nareszcie udało mi się przygotować pizzę na grubym cieście - New York style. Moje Kochanie skwitowało ją krótko: "pyszne", a to już duuużo znaczy :-) Ja również się zgodzę, bo jak nigdy dotąd, tym razem nie straciłam apetytu na coś co sama przygotowuję. Wręcz przeciwnie, zapach nie dawał mi spokoju, dlatego już pierwsza pizza wyciągnieta z piekarnika, po krótki ostygnięciu na kratce została równo podzielona pomiędzy domowników. Z tym dzielenie to jednak tak, jakby włos dzielić na czworo. To oczywiste, że cztery osoby jedną pizzą się nie najedzą! Stąd szybciutko zabrałam się do przygotowania pozostałych.
Takie 2-dniowe robienie pizzy bardzo mi odpowiada. A w towarzystwie KA tym bardziej. Ciasto jest dzięki niemu cudnie zagniecione, choć jeszcze popełniam błędy przy dodawaniu mokrych składników i zdarza się, że cały hak oblepi się ciastem. Mawia się jednak, że praktyka czyni mistrza, więc mam nadzieję, że i ze mnie nie ominie :-)
Takie 2-dniowe robienie pizzy bardzo mi odpowiada. A w towarzystwie KA tym bardziej. Ciasto jest dzięki niemu cudnie zagniecione, choć jeszcze popełniam błędy przy dodawaniu mokrych składników i zdarza się, że cały hak oblepi się ciastem. Mawia się jednak, że praktyka czyni mistrza, więc mam nadzieję, że i ze mnie nie ominie :-)
Po drugie Agusiowa zupa ze szparagów. Wspaniałe odkrycie i ratunek dla szparagów, które z braku czasu zwiędły w lodówce. Szkoda tylko, że zjadłam zaledwie kilka łyżek. Mimo wszystko uważam, że to najlepsza szparagowa potrawa jaką dotychczas jadłam.
I po trzecie coś bardzo proste, co pamiętam z dzieciństwa. Co jakiś czas zastępowało to rybę lub pierogi w piątek na babcinym obiedzie. A jak wiadomo babcine obiady zawsze się pamięta i z ogromną przyjemnością do nich się wraca.
Powstający w czasie smażenia przypieczony kraniec jajka nazywałam "koronką". Jeśli na obiad było jajko sadzone, to zawsze musiało być właśnie z koronką :-)
Ufff... Sesyjne napięcie troszeczkę ustąpiło, więc nadrabiam zaległości. Od ostatniego wpisu zdarzyło nam się powtórzyć pancakesy (w odmienionej wersji z maślanką wg mnie o wiele lepsze). Bardziej puszyste, neutralnie słodkie, po prostu lepsze.
W trakcie przygotowania na mojej małej starej i przypalonej już dość dobrze patelence oraz w wersji finalnej.
Gdyby zapach dało się sfotografować z pewnością byłoby to wspaniałe zdjęcie. Niesamowicie aromatyczne i orientalne danie. Już pierwsze chwile gotowania, wydobywanie zapachu i smaku przypraw sprawia niesamowitą przyjemność. Nie muszę dodawać, że jest cudowne w smaku!
I szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam, czy wcześniej zamieszczałam tu notatkę o tym przepisie, ale jest tak pychotne, że warto wspomnieć o nim raz jeszcze. Chodzi mi dokładnie o curry z kurczaka Grzegorza.